niedziela, 26 grudnia 2010

Zachwyć się, jak ufoludek!

Straszna posucha tu ostatnio panowała. Wszystko przez to, że prawdziwe życie toczy się w realnym świecie i na ten wirtualny nie zawsze jest czas - całe szczęście! A poza tym jestem teraz w rodzinnym domu, a tu z dostępem do internetu jest problem. Ale to też jest plus.
To tyle w kwestii wyjaśnień. Co się tyczy Bożego Narodzenia - napiszę później, jak się już uleży :)
 
Zasypywani jesteśmy propagandą niepowodzenia. Gdzie nie spojrzeć - wszędzie źle. Trzęsienia ziemi, powodzie, głód w Afryce, mordercy na  ulicach polskich miast. Owszem, to wszystko prawda. Pooglądamy sobie wiadomości i już są tematy do rozmowy. Tylko, że takie dyskusje nas niejako nakręcają i przesiąkamy takim myśleniem. Potem okazuje się, że świat jest zły, beznadziejny i najlepiej żyć według zasady "aby do grobu", bo nic nas tu dobrego nie spotka.
Jest to pewien sposób życia, owszem. Jak tu jednak nie popaść w schizofremię, gdy chcemy się na przykład cieszyć świętami?

Rozmowa z drogą dla mnie osobą uświadomiła mi pewną rzecz, a właściwie przyniosła receptę. Recepta ta jest bardzo prosta: zachwyć się. Zachwyć się, bo jest czym. Wyobraź sobie kosmitę, który przylatuje na naszą planetę. On pewnie umarłby z zachwytu. Najpierw byłby zdumiony, jak pięknie w lato zieleni się trawa. Zastanawiałby się, dlaczego wiatr tak pięknie pachnie. W jesień pewnie by się trochę przestraszył, że natura "umiera". W prawdzie jesienny las też jest piękny, ale coś jest jednak z nim nie tak - liście spadają i w ogóle. W zimę pewnie chciałby spakować manatki, wrócić na swój statek i uciekać stąd, gdzie pieprz rośnie. Bałby się, że natura umarła, a życie na Ziemi się kończy. Potrafił byś go przekonać, że na wiosnę wszystko wróci do normy? No właśnie: wiosna. Gdyby zobaczył, że natura sama budzi się do życia, a wszystko wokół zaczyna na nowo się zielenić, pomyślałby - cud. BO CUD! Często szukamy cudów w rzeczach wielkich: objawienia, uzdrowienia itp. Owszem, one są. Ale wiele więcej jest ich w rzeczach małych. Po co Bóg stworzył człowieka? Żeby podzielił jego zachwyt nad światem i razem z Nim go tworzył. Fakt - z tym tworzeniem nie zawsze nam wychodzi, ale każdego stać na zachwyt. Zaufaj Mu. Skoro, chciał, żebyś się zachwycił, to widocznie jest czym. Śmiejącymi się oczami ukochanej osoby, każdym jej słowem i gestem, które rozpoznać umiecie tylko wy. Zachwyć się niewinnym śmiechem małego dziecka, które z niesamowitą ufnością wyciąga do Ciebie rączki, bo potrzebuje opieki. Wymieniać dalej? Nie będę. Z okazji świąt życzę Ci, żebyś sama/sam potrafiła/potrafił odnaleźć powód do zachwytu i nie bał się go okazywać. Wnikaj w głębię świata. A cytując o. Kozackiego: "zachwyt otwiera drzwi do wiary, a za nimi czeka Bóg".
Wszystkiego zachwycającego!

sobota, 11 grudnia 2010

Guzik zapięty, kant wyprasowany

Cała noc z głowy. Ale warto było, nie tylko dla ciasta, które będziemy jutro (a właściwie już dzisiaj) sprzedawać :)
Przy okazji: jest świetne! Szczególnie polecam marchewkowe!

Spanie, a właściwie odsypianie od 8 (rano) do 14 ma swoje konsekwencje - kilka godzin później robi się ciemno, a człowiek traci rachubę czasu. Nie przeszkodziło nam to jednak w przygotowaniu jarmarkowej kawiarenki. Właściwie wszystko, co się dało, dopieliśmy na ostatni guzik. Gromkie brawa dla współodpowiedzialnych za świetną współpracę. Nie obyło się oczywiście bez ,,demonów przeszłości" - ci, którzy chodzili ze mną do szkoły zapewne pamiętają, że w robieniu prac na technikę, czy plastykę, zawsze ,,korzystałem z pomocy". To było złe. Konsekwencje widać na piernikach, które dekorowaliśmy lukrem - obok barwnych domków, misiów w koszulkach itp. leżą moje - przykład sztuki niezrozumianej:D.

No, ale koniec tych słodkości, ponieważ dopiero w niedzielę zacznie się prawdziwa jazda. Dzisiejszej nocy trochę się boję, bo będzie zdecydowanie za krótka. No i rano znów trening silnej woli - wstać i wyłączyć budzik, czy rzucić nim o ścianę?

Gwoli przypomnienia: ciasto, herbatę, pierniki, ciuchy i książki (uwaga: antykwariat uzależnia - stwierdzone prawie naukowo) będzie można kupić podczas niedzielnego Jarmarku Dominikańskiego. Oprócz nich świetną sprawą jest także loteria fantowa (a fanty są świetne), kącik zabaw dla dzieci i wiele innych. Cały dochód z imprezy zostanie przeznaczony na wypoczynek młodych podopiecznych fundacji Nowa Dominikańska.

Czekamy na Ciebie w starym refektarzu przy klasztorze oo. Dominikanów od 9.00 do 22.30.

Więcej informacji: http://dadominik.pl/jarmark

piątek, 10 grudnia 2010

Jarmark tuż, tuż!

Niedziela coraz bliżej. Ale póki co trzeba zająć się przygotowaniami. Dla niewtajemniczonych: w niedzielę w refektarzu przy klasztorze ojców Dominikanów przez cały dzień będzie można m.in. zjeść pyszne ciacho, czy uzupełnić stan swojej szafy w second-hand'ie (szczegóły www.dadominik.pl/jarmark).

Plan na dziś - CAŁA NOC PIECZENIA CIAST. Zobaczymy, do której wytrzymam, ale czuję, że impreza będzie godna i gruba. Chociaż fakt, że dzisiaj zaliczyłem kolejne roraty o 6 rano nie ułatwia sprawy. Ale czasem fajnie jest nie dospać - można odkryć oryginalny sposób gaszenia świeczek, czy dmuchnąć sobie woskiem w twarz :) Nie wspominając już o rozpoczęciu dnia w najlepszy z możliwych sposobów.

Jutro ostatnie przygotowania do Jarmarku.
Pojutrze - zapraszamy! :)

A za hajs, który u nas zostawicie, dzieciaki którymi opiekuje się fundacja Nowa Dominikańska, pojadą na wypoczynek.

Takie połączenie przyjemnego z pożytecznym tylko u nas ;)

niedziela, 5 grudnia 2010

Nie święci kaca leczą?

Weekend się kończy. Pewnie dlatego przypomniała mi się historia związana z weekendowaniem.
Moja babcia to osoba bardzo prosta, a w swojej prostocie jeszcze bardziej pobożna (za co ją podziwiam). Otóż poczciwa seniorka bardzo lubi jeździć po różnych sanktuariach, szczególnie, gdy można z nich przywieźć "cudowną wodę" (np. od św. Benedykta). Jaki to ma związek z weekendem?
Pewnego razu babcia zaprosiła nas na obiad. Mój brat dzień wcześniej trochę poimprezował, a że nie miał się czym chwalić, oficjalna wersja brzmiała - strułem się.
Babcia, jak to babcia - ugotowała pyszny obiad i nie chciała, żeby się coś zmarnowało, więc wpadła na pomysł: "Paweł, dam Ci wodę od św. Benedykta" - powiedziała. A jak powiedziała, tak zrobiła. Pomogło? No nie tak w 100%, ale jednak pomogło.
Druga historyjka - siostra mojej babci była kiedyś na coś chora (już nie pamiętam na co). Wodę, którą moja babcia starannie zwoziła do ich rodzinnego domu, wypijała wręcz hektolitrami, bo twierdziła, że jej pomaga. W końcu mój pradziadek (człowiek z głową pełną dość specyficznych pomysłów) nalał do butelki zwykłej wody z kranu i zaniósł siostrze mojej babci. Oczywiście powiedział przy tym, że to "cudowna woda". Pomogło? No pewnie, że pomogło!


I tu przypomina mi się pielgrzymkowa piosenka: "Gdyby wiara twa była wielka, jak gorczycy ziarno" :)

czwartek, 2 grudnia 2010

Biegnąc po...

"W życiu prywatnym nie wglądamy z podejrzliwą ciekawością w zachowanie się naszych współobywateli, nie odnosimy się z niechęcią do sąsiada, jeśli zajmuje się tym, co mu sprawia przyjemność, i nie rzucamy w jego stronę owych pogardliwych spojrzeń, które wprawdzie nie wyrządzają szkody, ale ranią"

Opis życia w gminie pierwszych chrześcijan? Nie, opis Aten za Peryklesa. Kilkaset lat przed Chrystusem. Ależ oni byli wrażliwi...

Przypomniały mi się te słowa, gdy w mojej rodzinnej parafii proboszcz poprosił mnie po Mszy świętej, żebym zajął się zakrystią, a właściwie to ludźmi, którzy tam byli. Chcieli kupić świeczki Caritasu i zaopatrzyć się w opłatki. I zaczął się najazd. Ani ściągnąć spokojnie alby, ani ogarnąć, gdzie to wszystko leży, bo tłum napiera. Przepychają się w moją stronę, wyciągając przez siebie ręce z pieniędzmi. Atmosfera gęstnieje, widać złość na twarzach ludzi, którzy nie przeżyją, jeśli wrócą do domu o minutę później (jestem sam, a trochę tych świeczek i opłatków jest). Jedna pani z wyrzutem oświadcza, że ona idzie sama zapłacić księdzu. Kilka innych podąża w ślad za nią z minami, jakby brały udział w Odsieczy Wiedeńskiej. I tylko pogardliwy rzut oka na gościa, który mimo, że przez lawinę tłumu został przyparty do ściany, stara się to wszystko ogarnąć. Nie to, żebym poczuł się tym jakoś zraniony. Ale skoro ludzie sami siebie tratują, żeby szybciej dostać świeczkę, to co tu dopiero mówić o spojrzeniach.

Marzę o tym, że w tym roku na Pasterce nikogo nie trzeba będzie łapać, gdy będzie przeciskał się po komunię do balasek (u nas nie ma zwyczaju procesji) i upadnie potrącony przez przepychających się łokciami wiernych.

Odpowiedź na komentarz

Niestety, coś stało się z konsolą i nie mogę umieścić tych kilku słów umieścić w komentarzach. To mnie jednak nie powstrzyma :)

Być może, ale dzięki temu, że nie odczytałem intencji, możemy wrócić do meritum sprawy :)

Pisałem o braniu SWOJEGO krzyża. Wzięcie Krzyża Chrystusa jest bardzo głębokim i (bądź, co bądź) skomplikowanym pojęciem i rzeczywiście ciężko odnosić je do ludzi, którzy Jego samego odrzucają, dlatego dziękuję za cenną uwagę.

Mnie bardzo ujęła właśnie jej moralna postawa, a raczej pewna jej zmiana pod wpływem miłości do córki. Szczególnie konfrontując to z otaczającą i coraz częściej przerażającą rzeczywistością. Pan Jezus był znakomitym znawcą człowieka i wiedział, że często będzie nas kusiło, żeby "wymigać się" od pewnych spraw (nie tylko odpowiedzialności moralnej za czyny). Myślę, że właśnie dlatego przestrzegł: "kto nie bierze swojego krzyża, a idzie za Mną - nie jest mnie godzien". Każdy człowiek ma swój krzyż (można to różnie nazywać), nieważne czy jest katolikiem, buddystą, czy ateistą. My jednak często staramy się go zrzucić z siebie, jak zbędny balast, albo przyklaskujemy innym, gdy to robią. Jak często słyszymy: "ja bym aborcji nigdy nie dokonała, ale jeśli ona chce, to ma prawo decydować o swoim brzuchu" (przepraszam, że tak uczepiłem się tego tematu, ale strasznie mnie on mierzi). Daleki jestem od oceniania kogokolwiek negatywnie. Wolę robić to od tej bardziej pozytywnej strony - Ania zachowała się moralnie: dojrzale i odpowiedzialnie (ale bez wazeliniaristwa). Więcej: postąpiła, jak postąpiła nie ze względu na Dekalog, tylko na prawo naturalne - a więc jednak coś takiego ma jeszcze rację bytu.

A odchodząc od tematu...
Co do apostazji - również nie będę jej oceniał. Jest człowiekiem obdarzonym wolną wolą i z niej skorzystała. O ile znam trudne środowiska (a z takiego ona się wywodzi), to wiem, że ci ludzie mają nie tylko "skrzywione sumienie" (celowo omijam słowa "takie tam"), ale są też niesamowicie poranieni wewnętrznie. W takim wypadku nie można z góry zakładać, że świadomie i dobrowolnie odrzuciła Chrystusa (chociaż tak też mogło być). Nie znamy jej przeszłości, ale z krótkiego opowiadania wiemy, że przeszła wiele destrukcyjnych dla swojego wnętrza sytuacji. Nie wiemy też, czy ktoś jej Chrystusa w ogóle pokazał. Dlatego kryterium świadomości grzechu może w tym wypadku nie być tak do końca spełnione. Przy czym daleki jestem od powiedzenia, że nie wiedziała, co robi. Ale czy było w tym 100% chęci odrzucenia Chrystusa (zwłaszcza, że zaczęła kombinować z apostazją, jak miała 15 lat)? Mam nadzieję, że nie. Pozostaje ona jednak tylko nadzieją. Mam również niezasłużony dar wiary w Tego, Który zna ją na wylot, a przy tym jest samą Miłością i wierzę, że będzie o nią walczył. A gdy tylko ją dojrzy (gdzieś tam nawet daleko), wybiegnie jej na spotkanie, jak ojciec syna marnotrawnego.

Podsumowując:
Człowiek niemoralny (nie mylić z człowiekiem grzesznym) nie może być religijny (nie mylić z dewocją).
Człowiek religijny, powinien być moralny (chociaż to nie wystarcza).
Ona jednak ten jeden krok już zrobiła. Stąd prośba o modlitwę w jej intencji, żeby postawiła kolejny i kolejny, i kolejny. Pan Bóg ma czas. Wierzę, że i na nią czeka.

P.S.
Myślę, że szansę dostaliśmy od niego już dawno temu i ona nigdy nie została wyczerpana, ani nie stała się przedawniona. A On jednak zdając sobie sprawę z tego, w jakiej rzeczywistości żyjemy, będzie wykorzystywał uchylone przez nas (świadomie, czy nie) drzwi.

wtorek, 30 listopada 2010

Klub angielskich dżentelmenów

Zofka,
jeszcze raz dziękuję Ci za świetne pytanie do ostatniego wpisu. Nie wiem, czy to, co napiszę rzeczywiście jest prawdą. Pewnie można na ten temat mówić długo i mniej lub bardziej przekonywująco. Ja napiszę kilka słów o tym, w jakiego Boga ja wierzę. Może to będzie dobrą formą odpowiedzi.

Każdy człowiek mniej lub bardziej, rzadziej, lub częściej, mocniej, lub słabiej, szuka prawdy o sobie samym. Robi to (z całkiem dobrym rezultatem) racjonalistycznie badając otaczający świat. Dochodzi jednak do takiego momentu, gdzie “rozum wysiada” - tam poszukiwania niektórych się kończą, dalej szukają tylko najwytrwalsi. Uważam, że człowiek pełnię prawdy o sobie może znaleźć tylko lecąc na dwóch skrzydłach, które zwą się rozum i wiara. Jeśli rozum, to wiedza (ograniczona), jeśli wiara, to Bóg (nieograniczony). Gdzie można Go spotkać? W sobie. Stworzył nas na swój obraz i podobieństwo. Głęboko we wnętrzu mamy takie “magiczne miejsce” zwane sumieniem. Myślę, że tam najłatwiej Go spotkać. To niewątpliwe najsłabsza (a takie właśnie lubi) część naszego człowieczeństwa - bardzo wrażliwa i czuła, a przy tym potrafi zasadzić niezłego kopa. Tam nie ma ściemniania.

Pytanie, co jeśli ktoś ma źle ukształtowane sumienie? Może najpierw: co to znaczy dobrze je kształtować? To właśnie szukać prawdy o sobie “wnikać w głębię własnego ducha”. A jeśli szukać, to i (często w wielkich bólach i po wielu niepowodzeniach) znajdować. Po czasie staje się ono jakby “Bożym głośnikiem”. Duch Święty może tam narobić niezłego ambarasu, trochę i “pokomplikować” nasze dotychczasowe życie. Jak ciężko uwierzyć nam, że to dla naszego dobra (poparte autopsją)! A gdy sumienie staje się coraz bardziej otwarte na Niego, a więc i coraz bardziej spokojne, uformowane, ale także wrażliwe - wtedy łatwiej nam odpowiedzieć na wezwanie do świętości (chociaż dążenie do niej jest chyba zawsze tak samo wymagające).

Na przykładzie Ani: co znaczy mieć źle ukształtowane sumienie? Przez swój dotychczasowy styl bycia, przeżyła na pewno wiele zranień. By je przetrwać musiała w pewien sposób “zamrozić” w sobie tę wrodzoną wewnętrzną delikatność (jak stoisz na urwisku i czekasz na pomoc, to najlepiej jest zamknąć oczy, żeby tego wszystkiego nie oglądać). Zamrażaczami lepszymi, niż ciekły azot były wszystkie przyjemności, którym się oddawała. Pan Bóg, chociaż wszechmocny, nie jest jednak specjalnie nachalny (choć może to tylko pozory?). On ma czas. Zobacz: urodziła się Monika i nagle w jej sercu zagościła miłość. I to nie taka, za którą stoją jakieś profity. Wręcz przeciwnie - wymagająca wyrzeczeń. Wymagająca tego, by zacząć rozmrażać swoje wnętrze. I wcale nie oznacza to, że zło przestało być nęcące. Z resztą szatan, mimo że dużo inteligentniejszy od nas, strzelił sobie w tym momencie samobója. Dziewczyna zaparła się samej siebie na rzecz swojej córki. Myślisz, że Pan Bóg nie wykorzysta takiej sytuacji? Że Duch Święty nie będzie nią w pewien sposób kierował na drodze, która ją czeka - podróży do głębi swojego człowieczeństwa? Ja myślę, a nawet wierzę, że On wykorzysta taką okazję. Już sam fakt, że Ania była w stanie wznieść się ponad swoje namiętności z miłości (a nie np. ze strachu przed atakiem serca po ostrej libacji) już o czymś świadczy. Gdyby ktoś opowiadał mi etapami tę historię, pewnie wyobraziłbym sobie inne zakończenie - Monika zostałaby “usunięta” (czyt. zabita) w jakiejś klinice, żeby nie robić problemu Ani, Andrzejowi, dziadkom… A jednak tak się nie stało! Ingerencja Boża? A może czyjaś duchowa adopcja? Tego nie wiemy. Wierzę za to, że skoro pierwsze lody już puściły pod wpływem miłości, którą trzeba było przecież rozmrozić. Teraz Pan Bóg tak łatwo się nie podda.

Kończąc: pamiętam, gdy ktoś na Białym Dunajcu zapytał duszpasterza, czy ateista, który nie wierzy w istnienie piekła (a więc de facto nie chce tam trafić) i tak tam pójdzie, skoro to nie było jego marzenie. Odpowiedź pamiętam, jak dziś: “jeśli wejdziesz nieświadomie do jakiegoś klubu angielskich dżentelmenów i złamiesz ich zasadę (też przecież nieświadomie) to i tak cię wywalą”. Czy nie działa to w drugą stronę? Czy Ten, który jest Miłością nie wykorzysta pęknięcia na twardej skorupie wyrachowania, żeby na nowo wzbudzić w człowieku pragnienie prawdziwego dobra? A skoro dobra, to i Prawdy, której nie będzie już tak łatwo odrzucić?

czwartek, 25 listopada 2010

Apostatka, która bierze krzyż

Ostatnio było długo i drobnym maczkiem, więc teraz postaram się krócej. Przed wyjazdem do domu (i odcięciem się od internetu) muszę wyrzucić z siebie tę historię.
Ostatnio w jednym z klubów, przez znajomych znajomego poznałem Anię. Bardzo ciekawa osoba: dwudziestoparoletnia kobieta, która niedawno urodziła córeczkę Monikę i z tego powodu musiała rzucić studia. Ojcem Moniki jest niejaki Andrzej - od ośmiu lat przyjaciel Ani. A właściwie były przyjaciel. Gdy okazało się, że Ania jest w ciąży, Andrzej zerwał z nią kontakt. Jego rodzice dowiedzieli się, że będą mieli wnuczkę dopiero, gdy Ania była w ósmym miesiącu ciąży. Nie zareagowali na to z entuzjazmem. Z resztą gdy była w ciąży i potrzebowała jego wsparcia, a potem gdy po porodzie czekała na odwiedziny, nie doczekała się.
Jedna uwaga: niech Cię nie zmyli niewinne imię Ania - dziewczyna od zawsze lubiła “mocne imprezy, chlanie i walenie się z każdym” (cytat z jej opowiadania). Jak widać jest również bezpośrednia. “Zwykła klubiara” można by pomyśleć.

Nie, nie zwykła. Mimo, że apostatka (sic!), to myślę, że to właśnie ona, jak mało który “współczesny katolik” potrafi odpowiedzieć (mimo, że nieświadomie) na Chrystusowe wezwanie, o wzięciu swojego krzyża. Dlaczego? Ja bym tę łajzę w męskich spodniach (cytat z o. Górzyńskiego OP) ukatrupił. Kobiety, jako że są bardziej delikatne, zapewne poprzestałyby na tym, że nie chcą go znać, a Monika nigdy nie dowiedziałaby się, kto jest jej prawdziwym ojcem. Z resztą jak często katolickie małżeństwa rozchodzą się, a dzieci stają się wtedy obiektem przetargowym? Jak często któreś z rodziców musi WALCZYĆ o prawo do widywania swojej pociechy?
Co natomiast mówi Ania? “Nie chcę, żeby w przyszłości moja córka mówiła do swojego wujka - który być może gdzieś tam się pojawi - tato. Jeśli będzie to robić, to jej wybór, ale nigdy nie będę jej okłamywać. Będzie wiedziała, że jej prawdziwym tatą jest Andrzej”. “Co w związku z tą wiedzą?”- pytam. “Andrzej będzie mógł się z nią widywać, kiedy będzie chciał. Nigdy do niego nie wrócę, nie chcę go znać, ale nigdy też nie ograniczę jego kontaktów z córką.”
A na koniec rozmowy dodała “jedyne, co ograniczam, to moje życie: imprezy, chlanie i tak dalej, no wiesz. Musiałam z tym niestety, skończyć. Robię to dla niej”. “Ale nie przestało Ci się to podobać?” - pytam. “Nie”.

Nie wiem, czy kiedykolwiek ją jeszcze spotkam. Pewnie nie. Ale proszę Cię o modlitwę w jej intencji. No i oczywiście w intencji jej córeczki!

P.S.
Ze względu na dobra osobiste osób, ich imiona zostały zmienione

Do Labudy mi daleko, ale...

Zerówka. Grupa pięciolatków na lekcji religii dowiaduje się, że Pan Jezus urodził się w roku 0 i od tamtej pory liczymy lata naszej ery.Czwarta klasa szkoły podstawowej. Opowiastka się powtarza.Studia. Wykład ze starożytności. Padają słowa, że “to, co Biblia opisuje, to się w ogóle kupy nie trzyma”. Studenci podnieceni, bo dowiedzieli się, że Kościół ich oszukał, a Jezus Chrystus to wymysł. Wszak teraz modny jest antyklerykalizm, ateizm (a dokładniej nie sam ateizm, tylko to, co dzisiaj nazywa się ateizmem) i każdy, nawet najgłupszy argument jest dobry, żeby utwierdzić się w swojej “antypostawie“. W dodatku słowa padły z ust pana doktora, więc pewnie są przepełnione prawdą. Teraz mają już argument ostateczny dla wszystkich moherowych beretów, ha!Okej, rozumiem (a przynajmniej staram się to robić) tych, którzy twierdzą, że “gdyby Bóg istniał, to na świecie nie byłoby tyle zła”. Braki w katechizacji i słabość ludzkiej natury nie są w gruncie rzeczy naszą winą (patrz pierwsza linijka). Ale żeby gość, który zdał egzamin dojrzałości dawał sobie wklepać takie głupoty? Pana doktora oceniać nie będę - jam niegodzien. Z resztą sam się ocenił najpierw rzucając takim frazesem, a potem tak tylko mimochodem dodając, że datowanie dionizyjskie jest nieprecyzyjne (co z resztą podaje każda encyklopedia). Do uszu podnieconych studentów już to niestety, nie dotarło (bo i jak miało dotrzeć, skoro climax został osiągnięty chwilę wcześniej?)A jak było w rzeczywistości? Tutaj możemy sobie pogdybać. Nota bene nie potrafimy ustalić, czy dokument wydany 872 lata temu (testament Krzywoustego) był spisany, czy nie. A o to, co tak naprawdę zawierał i jak podzielił kraj do tej pory trwają kłótnie. Wersja obowiązująca w podręcznikach jest tylko umownie przyjęta za prawdziwą, jak to zresztą często u “nauczycielki życia” bywa (zapytaj rodziców, co oni czytali w swoich książkach do historii, szczególnie na temat 17.09.1939). Jak więc możemy precyzyjnie wydatować wydarzenie sprzed 2000 lat? Nie możemy. Ale o kilku sprawach warto wiedzieć, po to, żeby nikt nam kitu nie wcisnął. Zacznijmy od banałów: 

1) Roku “0” nie było i to akurat nie ulega wątpliwości. Więc Jezus Chrystus nie mógł się w nim urodzić 
2) Nie jest żadną tajemnicą fakt, że Dionizjusz Mały machnął się o kilka lat, gdy obliczał Boże Narodzenie. Wydatował je na 754 rok “od założenia miasta [Rzym], czyli 1 rok naszej ery. Skąd pomyłka? Nie wziął pod uwagę lat przestępnych,. Z resztą spróbuj sam obliczyć dokładnie coś, co działo się 500 lat temu tylko na podstawie jakiś list cesarzy, czy też kronik - łatwe? Nie łatwe! 
3) Papież Jan I zatwierdził to datowanie i zaczęło ono obowiązywać (czyli sądzono, że Jezus Chrystus urodził się w 1 r. n.e.) Nikt zbytnio nie zastanawiał się, dlaczego kilka szczegółów w niej nie gra. Wszak nie przeszkadzało to ludziom średniowiecza w dążeniu do świętości (a ilu jest świętych z tamtego okresu, to mało kto policzy).
4) Ktoś wścibski jednak wydedukował następujący fakt: 

Skoro
    Mt
1,1, a zaraz potem Mt 1,13 (bo Herod będzie szukał dziecięcia), Mt 1,15 (tam pozostał [Józef z Marią i Dziecięciem -     przyp. wł.] aż do śmierci Heroda), Mt 1, 16 (wtedy Herod widząc, że go Mędrcy zawiedli)


to jak Jezus mógł urodzić się w roku 1, skoro Herod panował w latach 37-4 p.n.e.? Nie mógł. Stąd wiemy jedną rzecz (oczywiście jeśli pohamujemy swoje podniecenie z wykładu, odrzucimy Dionizjusza, chociaż częściowo idąc za głosem encyklopedii): Jezus Chrystus urodził się najpóźniej w 4 r. p.n.e

 5) W którym więc roku się urodził? Św. Łukasz pisze tak: 

     W owym czasie wyszło rozporządzenie Cezara Augusta, żeby przeprowadzić spis ludności w całym państwie. Pierwszy taki spis odbył się wówczas, gdy wielkorządcą Syrii był Kwiryniusz. 

Cezar - zgadza się (panował w latach 63 p.n.e. - 14  n.e, a więc mamy w tym wypadku szerokie widełki historyczne.)

Kwiryniusz - ten pan wzbudza pewne wątpliwości. Pismo Święte, które mam przed sobą, w przypisie mówi tak: Po tym spisie obyły jeszcze inne. Spisu dokonał prawdopodobnie Sencjusz Saturninus, wielkorządca Syrii w latach 8-6 p.n.e. Łukasz wspomina Kwiryniusza może dlatego, że był on bardziej znany z następnego spisu, który sam przeprowadził w 6/7 r. n.e. Mniej prawdopodobne jest przypuszczenie, że chodzi o spis dokonany w ogóle po raz pierwszy w Palestynie <- i to jest pierwsza teza, która jest dość logiczna i zdaje się obowiązująca dzisiaj. Wydawca Pisma Świętego podaje w chronologii (jest z tyłu) Narodzenie Pańskie na 7/6 r. p.n.e. (a więc za spisu Saturninusa). Mój kolega, dzielnie przygotowujący się do posługi kapłańskiej stwierdził, że on to przyjmuje jako dogmat. W sumie św. Łukasz wspomina spis Kwiryniusza w Dziejach Apostolskich pod prawidłową datą (6 r. n.e.), więc to tłumaczenie jeszcze bardziej nabiera sensu. 

A ja tam wolę sobie jeszcze pohistorykować. Dzięki temu dochodzą nam jeszcze trzy hipotezy: 
a) Kwiryniusz mógł rządzić dwa razy (inskrypcja z Tivoli) - w 4 lub 10-8 r. p.n.e. oraz źniej od 6 r. n.e. W czasie tego pierwszego panowania mógł narodzić się Jezus
b) mógł wystąpić również błąd w tłumaczeniu. Może słowo “prote” nie odwołuje się do “pierwszego spisu, tylko oznacza “proton”, czyli wpierw. Wtedy zdanie brzmiałoby tak: Spis ten odbył się zanim namiestnikiem Syrii był Kwiryniusz 

c) o ile wierzyć historiografii, za Cezara Augusta odbyły się trzy spisy:: w 28 r. p.n.e., 8 r. p.n.e. i 14 r. n.e. Raczej wątpliwe, żeby któryś z nich objął całe imperium. 

A więc mamy trzy opcje datowania:

- 7
/6 r. p.n.e. - według wydawcy Pisma Świętego (Pallottinum, Warszawa 1993). Zgadza się z hipotezą b), wyklucza hipotezy a) i c) 

- 8 r. p.n.e. - zgadza się z hipotezą a) i c), wyklucza hipotezę b)
- 4 r. p.n.e. - zgadza się z hipotezą a), wtedy Józef nie musiałby zbyt długo kryć się w Egipcie (przypominam - Herod umiera w tym samym roku) 

Na upartego można byłoby wysnuć jeszcze kilka hipotez i dat, ale 

5) Wracając do Testamentu Krzywoustego - skoro takiego “młodego” dokumentu nie potrafimy odtworzyć, skoro wciąż snujemy żne domysły na temat śmierci Władysława Sikorskiego, sprzed kilkudziesięciu lat, to czy kiedykolwiek trafimy na takie źródło, które pozwoli nam precyzyjnie wydatować Boże Narodzenie? Nie wiem, ale niezależnie od tego:

 
6) Adwent za pasem. Panie Jezu, nie istotne jest dla mnie to, czy urodziłeś się w 4, 6, 7, czy 8 roku przed naszą erą. Bez urazy, ale z czasem i tak bym zapomniał, bo nie mam pamięci do dat urodzin. Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga Żywego (Mt 16, 16), narodź się ponownie w naszych sercach tym roku - 2010. Jest to w Twojej mocy. To jest najważniejsze! Amen. Przyjdź Panie Jezu! (Ap 22, 20).