piątek, 26 października 2012

Mądry i głupi


Może to trywialne, może już dawno powiedziane, ale... Zastanawiałem się, dlaczego niektórych ludzi intuicyjnie odbieramy, jako mądrych, a innych nie. No i po drugie: czy ta "mądrość" zależy od ilości wiedzy, doświadczeń albo poziomu inteligencji? Bo jeśli tak, to niektórzy przez warunki, w których się wychowali, lub obecny tryb życia, nie są w stanie przeczytać setek książek, a i ich doświadczenia nie są zbyt imponujące. Jeszcze gorzej jest z (podobno wrodzoną) inteligencją - wtedy mądrość nie byłaby żadną zasługą.

Taką definicję sobie więc ukułem: mądry myśli, że jest głupszy, niż jest w rzeczywistości. Głupi myśli, że jest mądrzejszy, niż jest w rzeczywistości. Innymi słowy: głupim nie jest ten, który mało wie. Głupim jest ten, kto myśli, że wie więcej, niż wie.

Problem: jestem przekonany, że człowiek z natury dąży do mądrości. Jeśli myśli, że już ją osiągnął, to blokuje się na kolejne jej "zastrzyki" i pozostaje głupi. Jeśli jednak wie, że nic nie wie, to z jednej strony jest mądry, a z drugiej - wcale się za takiego nie uważa. Jak to rozgryźć?

środa, 17 października 2012

Spowiadać się nie będę

Któraś z kolei rozmowa na ten sam temat skłoniła mnie do zajrzenia tu po półrocznej przerwie.

Dyskusja na temat filozofii. I to sakramentalne pytanie "a co można po tym robić"? Filozofia jest tu fajną figurą, ale zamiast niej spokojnie można podłożyć filologię polską, filologię klasyczną, historię, kulturoznawstwo, itd. Chociaż...w przypadku niektórych można przynajmniej zostać nauczycielem. Z innymi już nieco gorzej.

Była to rozmowa z osobą, której (parafrazując) zawsze podobało się pieczenie ciastek, pączków, itd. Chciała nawet zostać piekarzem (w sumie, to chyba cukiernikiem). Koniec końców wybrała któryś z intratnych politechnicznych kierunków, bo to się bardziej opłaca. Pytanie tylko - komu? Żeby było śmieszniej - jak wspomniałem, że powinny wrócić stare czasy, gdy filozofia była przedmiotem obowiązkowym w nauce wyższej, usłyszałem pytanie "a po co mi to w pracy potrzebne?".

Rozumiem młodzież, która staje przed bardzo ciężkim życiowym wyborem - co w życiu robić. Oczywiście można robić to, co się opłaca - najlepiej studiować kierunki zamawiane. Nie dość, że kasa już na studiach, to potem pewna praca. Ale jestem przekonany, że prawdziwa odpowiedź na to pytanie tkwi tylko i wyłącznie w tym konkretnym człowieku. I musi on podjąć wędrówkę wgłąb siebie, żeby ją znaleźć.

Jeśli chodzi o mnie - studiuję jeden z tych badziewnych humanistycznych kierunków, po którym nie ma pracy. Co gorsza, nawet nie jestem przekonany, czy bym tę pracę chciał (nauczyciel historii). I mimo tego, że znajomi z PWr pukają się w czoło, a jedna z prowadzących wykłady pyta "po co państwo tutaj przyszli? Przecież można założyć sklep z bańkami i z tego żyć", to ja konsekwentnie jestem zdania, że gdybym szedł na studia dla kasy, to wolałbym pójść na budowę. Miałbym tej kasy więcej, a przy tym szybciej. Nigdy jednak nie żałowałem studiowania historii. Czy dała mi jakieś cukierki do CV? Nie. Ale podczas studiów dostaję coś, czego nie otrzymałbym nigdzie indziej - szczęście, które wynika z poznawania świata, w którym żyję (mądrość?). I nie mam zamiaru się spowiadać, "dlaczego wybrałem ten kierunek, przecież z tego nie ma chleba", ani "co mam zamiar po tym robić". Powiem więcej - gdybym miał nieco więcej zapału, to wybrałbym dodatkowo filozofię. Co do pieniędzy - spokojnie, nie zginę.

Wiem jedno - kiedyś wszyscy staniemy przed Tym, przed którym będziemy zdawali sprawę z naszego życia. Niektórzy widzą to, jako wielkie rozliczanie z przestrzegania przykazań. To pewnie też, ale ja widzę to nieco inaczej. Może wtedy paść bardzo kłopotliwe pytanie. I trzeba będzie spojrzeć prawdzie w oczy, żeby na nie odpowiedzieć Co to za pytanie? Skoro zada je sam Bóg, to lektura Pisma Świętego podpowiada jedno - "Czego pragniesz?". A dalej ""co z tym zrobiłeś?". Przed Nim będę się tłumaczył (i mam nadzieję - bez ściemniania). Przed pracodawcami, którzy oczekują specjalistów, przed rodziną, która chciałaby mieć bogatego i postawionego krewnego, ani przed znajomymi, którzy sprzedali siebie i swoje pasje w wyścigu szczurów - nie.

P.S.
Nie mam nic do osób, które studiują na politechnice, czy jakiejkolwiek innej uczelni z zamiłowania, pasji, itd.

piątek, 13 kwietnia 2012

Nasza historia

Wyobraźmy sobie imigrantów - są w obcym kraju i żyją sobie spokojnie. Nagle zmienia się rząd i ten rząd stwierdza, że imigranci są be. Rozleźli się po całym kraju, jest ich coraz więcej. Wszyscy zastanawiają się, co z tym fantem zrobić. Ktoś wpada na pomysł - uprzykrzajmy im życie. No i zaganiają tych imigrantów do najbrudniejszych, najgorszych prac. Narzucają im normę - budujecie sto domów dziennie gołymi rękami pod batem. Imigranci jakoś dają radę. Rząd wkurza się, bo oni dalej nie chcą odejść. Rząd wpada więc na kolejny pomysł: jak nie chcą odejść, to niech się chociaż nie rozmnażają - wymrą sami. I pada rozkaz, żeby mordować wszystkich chłopców. Nic to nie daje, dalej się to cholerstwo pleni. Kolejny pomysł: mają budować sto domów gołymi rękami, ale muszą sami załatwić cegły, cement itp. Ktoś chciałby być w takiej sytuacji? Ja nie.

Pytanie, dlaczego nie odchodzą. Powód jest prosty - dookoła pustynia, gdzie nie ma wody, a tam daleko miasta wrogich ludów. Nie ma szans, żeby je zdobyć, bo i czym? Lepiej łudzić się choć cieniem nadziei, że tu przeżyjemy, niż pójść na pewną śmierć z głodu i pragnienia. Nieracjonalne? Niemożliwe? To dlaczego nikt nie wzniecił powstania w obozie oświęcimskim?

Porównanie jest dobre bo i w jednym, i w drugim przypadku chodzi o Żydów.
Wychodzą w końcu ci Żydzi-imigranci z Egiptu. Pomińmy okoliczności. Nasi bohaterowie bardzo szybko chcą wrócić do piekła, z którego uciekli. Pierwsza przyczyna-Morze Czerwone. Rozstępuje się. Druga przyczyna-wody są niezdatne do picia. Ich przewodnik wrzuca do nich drewno i wody stają się słodkie. Trzecia przyczyna - brak jedzenia. Z nieba spada manna (trochę im nie smakuje, bo jedzą ją 40 lat) i przylatują przepiórki (o, to już lepiej).
Ja kojarzę wyjście Izraelitów z Egiptu jak wycieczkę z Orbisu - wszyscy grzecznie, parami idą sobie do Kanaan. Nie do końca tak było. Izraelici non stop się buntują, budują sobie cielca, chcą ukamienować Mojżesza, za to, że wyrwał ich z piekła. Bóg co chwilę musi im udowadniać, że na prawdę ich prowadzi. Powiem szczerze, że ja dałbym już sobie spokój i zostawił ich w cholerę - niech giną na pustyni albo wracają lepić garnki pod batem. Ale On ich dalej prowadzi, bo ich wybrał. Eh ten mściwy Bóg Starego Testamentu.

Tylko tak naprawdę, co mnie to wszystko obchodzi? Ja też przypominam sobie mnóstwo sytuacji, gdy siedziałem w jakimś bagnie. Jak zacząłem z niego wychodzić, a wiązało się to z dużym wysiłkiem i walką. Też często myślałem - do cholery, przecież nie było tak źle! Tylko, że On wie, jak jest naprawdę i zależy mu na tym, żeby mnie z każdego piekła wyprowadzić. Co więcej zna moją naturę i doskonale zdaje sobie sprawę z tego, ile razy będę chciał na swoje bagno wrócić. I jakoś się nie zraża, tylko walczy. Miłosierni Bóg Nowego Testamentu? A może to ten sam Bóg?

piątek, 9 września 2011

Rządy ludu

Dawno mnie tu nie było. Ale do rzeczy. Ostatnio TVP emituje "the Voice of Poland". Duże kontrowersje budzi osoba Nergala, który jest tam jurorem. Katolickie Stowarzyszenie Dziennikarzy wystosowało protest do władz telewizji w tej sprawie.Powołują się na obowiązujące zapisy Uchwały Zarządu. M.in. : Programy i inne usługi publicznej radiofonii i telewizji powinny respektować chrześcijański system wartości, za podstawę przyjmując uniwersalne zasady etyki oraz Telewizja Polska S.A. szanuje uczucia religijne odbiorców i respektuje chrześcijański system wartości.
Z kolei Wprost publikuje tekst o Nergalu, który zaczyna się od słów Ludzi nie obchodzi , że Nergal podarł biblię i obraża katolików. Czy to potwierdzenie rosnącej tolerancji Polaków? Adam Darski pozuje przy tym do zdjęcia ubrany jak papież.
Postaram się być obiektywny i od podstaw przeanalizować sytuację.
1. Nie znam się na muzyce, ale podobno Nergal jest w niej całkiem dobry. Jego zespół jest popularny na całym świecie.
2. W swoich tekstach i teledyskach nawiązuje do szatana. Jest to muzyka bardzo ostra.
Na tym etapie rozważań wydaje mi się, że może być jurorem w takim programie. Po pierwsze znasię na tym, a po drugie specjalizuje się w określonej niszy muzycznej, w której trzeba mieć konkretny głos i charakter (inni jurorzy mogliby ich nie docenić). Rozumiem, że wielu osobom może nie podobać się to, co śpiewa. Możemy to uznać za promowanie satanizmu. Osobiście uważam, że Nergal robi to, bo to jest show busines. Przynosi mu to popularność, jest w tym dobry, zarabia kasę, podoba mu się taki wizerunek. Innym (co widać po ilości sprzedanych płyt) też.
3. Kreowanie wizerunku musi być procesem ciągłym. Z czasem kończą się względnie neutralne pomysły i zaczynają się kontrowersyjne. Nergal drze Biblię, nazywając ją "stertą kłamstw" czy jakoś tak. Sąd go uniewinnia.
Sądem zajmować się nie będziemy. Jednak występowanie przeciwko czemuś w taki sposób, oznacza brak szacunku dla tego czegoś. W tym wypadku popularność rośnie jeszcze bardziej, więc taki osobnik w programie podwyższy jego oglądalność. To wiąże się z zyskiem dla telewizji. W tym momencie powinniśmy jednak powiedzieć STOP. Dlaczego? Dlatego, że TVP nie przestrzega prawa, które sama na siebie nałożyła. Dalsze rozważania nie mają już sensu.

A teraz bardziej subiektywnie. Twierdzenie, że ktoś kogoś obraża, a ludzi to nie obchodzi, to nie jest dowód na rosnącą tolerancję, tylko znieczulicę. Wydaje mi się, że doszliśmy do etapu, na którym z Kościołem można zrobić w zasadzie wszystko i nikt nie może mieć pretensji, bo przecież trzeba być tolerancyjnym. Nie rozwodząc się nad kwestią znaczenia słowa tolerancja, pytam: czy powinniśmy promować dilerów narkotyków (używki to sprawa prywatna), czy w jury programów powinni zasiadać neonaziści (poczucie więzi np. z Żydami to też sprawa prywatna), czy programy o majsterkowaniu powinni prowadzić ludzie związani z terrorystami (osobiste sympatie to też sprawa prywatna)? Wiem, że bardzo upraszczam i koloryzuję. Ale niech ktoś w takim razie wyznaczy granicę. Takie sytuacje wydają się abstrakcyjne, ale przecież dane programy byłyby bardzo kasowe, więc kto wie?
Ja rozumiem, że widzom zależy na sensacji i ciężko wymagać, aby każdy obywatel był świadomym odbiorcą. Dlatego ktoś w końcu decyduje o tym, co w telewizji się puszcza. Może by tak odrzucić na chwilę walkę o każdy grosz i zastanowić się, jakie skutki mają nasze decyzje? Panowie producenci, należycie do naszej inteligencji i to na was, a nie na widzu ciąży pośrednia odpowiedzialność za to, co ten sam widz ogląda.

sobota, 18 czerwca 2011

Jestem narcyzem i egoistą

Stało się. W końcu znów tu zawitałem. Mam ze sobą bagaż pełen doświadczeń i różnych przemyśleń. Ale po kolei.

Ostatnio czytałem kilka wywiadów z gwiazdami porno (np. http://facet.dlastudenta.pl/artykul/Wywiad_z_gwiazda_filmow_porno,69426.html). Ciekawiło mnie, co te osoby myślą o swojej pracy, jak postrzegają siebie itd. W cytowanym wywiadzie aktorka mówi, że trafiła do branży, żeby zemścić się na chłopaku. Jej życiorys wskazuje na to, że jest utalentowana, studiuje medycynę, działa jako wolontariusz, ma męża. O dziwo większość z nich przyznaje, że spełnia się w tej pracy, ale nie chciałyby żeby ich córki robiły karierę w ten sam sposób.
Druga sytuacja z własnego podwórka. Nastolatka uciekła z domu do niemieckiej agencji towarzyskiej. Komentarz jednej z osób dorosłych : "w sumie jak to lubi i jeszcze jej zapłacą, to czemu nie?".
I tak się zastanawiam. Z jednej strony żyjemy w kulturze, która kładzie duży nacisk na indywidualizm. Mówimy o prawach jednostki, o jej potencjale, możliwościach, o tym że może ona sama o sobie decydować. Potem odnosimy to wszystko do siebie - "mam prawo do własnego zdania", "takie są moje przekonania i nie możesz mi ich zabronić" itd. Do tego momentu wszystko jest fajne. Ale czy czasem nie zagubiliśmy przy tym jakiegoś poczucia godności? Czym jest godność? Czy człowiek (każdy człowiek) ma jakąś godność? Czy ją nabywa, czy musi sobie na nią zapracować? Czy może ją stracić? Czy może się jej wyrzec? Chyba zbyt rzadko zadajemy sobie takie pytania.

Ja uważam, że mam godność. Mam też wartość, której nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić. Nie nadałem jej sobie sam. Nie nadał mi jej żaden kolega, żadna przyjaciółka, żaden celebryta. Bóg stał się człowiekiem i umarł za mnie. To On mi ją nadał. Nieważne, czy to "czuję", czy nie. Nieważne, czy zdaję sobie z tego sprawę, czy nie. Tak po prostu jest. BÓG STAŁ SIĘ CZŁOWIEKIEM TAKIM, JAK JA, A WIĘC CZŁOWIEK MA GODNOŚĆ! A W DODATKU TEN BÓG UMARŁ ZA MNIE! Staram się o tym zawsze pamiętać. I chociażby dlatego nie zostanę aktorem filmów porno, bo jestem zbyt cenny, żeby sprzedawać swoją najgłębszą prywatność przed kamerami z jakąś "aktorką". To samo tyczy się jakiś przygodnych wakacyjnych miłości. Nie i tyle. Ktoś musi udowodnić, że jest mnie wart. I nie zgadzam się, że mam wybujałe poczucie własnej wartości. Wydaje mi się, że i tak to poczucie jest zbyt niskie w stosunku do tego, nadanego mi przez Boga. Poza tym nie można tu mówić o poczuciu tylko własnej wartości. Wiem, że każdy ma ją taką samą, jak ja. A to, co z nią robi, to już kwestia indywidualna. Ja celuję bardzo blisko - moja Kochana jest zbyt wartościową osobą, żebym był tylko jakimś szaraczkiem. Ma zbyt wielką wartość, żebym mógł patrzeć na nią, jak na jakiś przedmiot, który odstawię na półkę, gdy już mi nie będzie przydatny. Muszę się postarać, żeby móc wziąć odpowiedzialność za Skarb, jakim jest drugi człowiek. Dopiero po uświadomieniu sobie tego, mogę myśleć, czy to ma być ta dziewczyna i dlaczego. Ale to akurat inny temat, który zostanie między nami ;)
Wydaje mi się, że boimy się powiedzieć - "Jestem człowiekiem, mam swoją godność i wartość! Ty też jesteś człowiekiem, dokładnie takim samym jak ja! Musisz na mnie zasłużyć, ale i ja muszę zasłużyć na Ciebie". Dlaczego się tego boimy? Nie wiem, może dlatego że wiąże się to z postawieniem wymagania nie tylko innym, ale i sobie?

Powtórzę jeszcze raz: jestem człowiekiem, a nie byle kim. Mam swoją godność i ogromną wartość. Ale nie jestem narcyzem. Bo nie różnię się w tej kwestii ani na jotę od czytającego te słowa.

A za błędy stylistyczne przepraszam - idzie sesja i oczy już nie te :)

niedziela, 27 lutego 2011

Płodna jest. I powołaniem też jest

Kiedyś przeglądałem stronę ministrantów z innej parafii. Był tam dział "Pytania do eksperta". Ksiądz odpowiadał publicznie na różne listy młodych ludzi. Najczęściej przewijał się w nich motyw powołania.

Wczoraj Maciek i Agata z naszego duszpasterstwa udzielili sobie sakramentu małżeństwa. Błogosławił im o. Tomasz Franc. Mówił, że ci młodzi są szczęśliwi, ponieważ nie muszą już szukać swojego powołania. Właściwie, to drogi do realizacji swojego powołania, bo w ostatecznie wszyscy powołani jesteśmy do przebywania z Nim. Bóg jest czystą miłością, więc wydaje mi się, że najlepiej dojść do Niego właśnie przez miłość. Innej drogi nie widzę.
Tylko co to jest miłość? Ha, od wieków ludzie próbują ją pięknie opisać. Ja poetą, ani nawet pisarzem nie jestem (co Czytelnik bez trudu może stwierdzić). Zatrzymuję się na podstawowej prawdzie- miłość nie jest uczuciem, miłość jest postawą. Inaczej nie moglibyśmy "kochać naszych nieprzyjaciół". Więcej. Nie moglibyśmy ślubować tego uczucia drugiej osobie. No bo jak? Przecież nie mogę zagwarantować komuś, że będę go darzył jakimkolwiek uczuciem przez całe życie. Ta sfera jest niezależna od mojej woli. Równie dobrze mógłbym obiecać, że przez następny miesiąc będzie padał śnieg. Może tak być (oby nie), ale czy ja mam na to jakikolwiek wpływ?

Idę dalej. Ojciec Franc mówił też, że "miłość jest płodna". Oby w przypadku nowożeńców "płodność" oznaczała również liczne i śliczne potomstwo. Ale na tym się ta "płodność" nie wyczerpuje.Gdyby tak było, to mówiący te słowa z ambony nie mógłby przecież (zważywszy na ślub czystości) realizować miłości. A więc jak mógłby dojść do Boga?
W jaki inny sposób miłość może być płodna? Jest to pytanie o owoce. Nie jestem mężem, więc wiele na temat owoców małżeństwa nie powiem. Podam przykład. Moja koleżanka z redakcji, mimo że bardzo ją to już irytuje, wciąż pozwala swoim małym synkom zapraszać do domu kolegów z bogatych rodzin, którymi rodzice się niezbyt interesują. Mimo, że po pracy wolałaby mieć spokój, a nie rozwrzeszczaną bandę za ścianą, ciągle znajduje w sobie miłość, która pozwala jej przezwyciężyć własne zmęczenie. Może dzięki niej tamte dzieciaki mają jedyną okazję w życiu, żeby zobaczyć, jak wygląda prawdziwy rodzinny dom. Może dzięki niej, same dadzą swoim dzieciom choć trochę więcej, niż otrzymały od swoich rodziców. I będzie to owoc. Może nie wielki arbuz, ale będzie (wszak czereśnie też są dobre).
A w przypadku księży i zakonników? No jeden mały owoc z ogródka o. Franca właśnie się pokazał :)

Wiem, że tak się trochę w tym wszystkim gubię i plątam. Pociesza mnie to, że nie jestem sam, bo na przestrzeni wieków wielu było takich, co to chcieli miłość opisać.
Wracając do kwestii powołania: w ostatecznym rozrachunku chodzi o moje Zbawienie. To, którą drogą je osiągnę: przez małżeństwo, kapłaństwo, czy życie samotne, jest już inną kwestią. Dobrze by było wybrać ten ogródek, w którym wyrośnie najwięcej owoców. Czego i Wam drodzy działkowicze (czereśniaki i arbuziaki) życzę.

P.S.
Sorry za długość, ale dawno mnie tu nie było

niedziela, 26 grudnia 2010

Zachwyć się, jak ufoludek!

Straszna posucha tu ostatnio panowała. Wszystko przez to, że prawdziwe życie toczy się w realnym świecie i na ten wirtualny nie zawsze jest czas - całe szczęście! A poza tym jestem teraz w rodzinnym domu, a tu z dostępem do internetu jest problem. Ale to też jest plus.
To tyle w kwestii wyjaśnień. Co się tyczy Bożego Narodzenia - napiszę później, jak się już uleży :)
 
Zasypywani jesteśmy propagandą niepowodzenia. Gdzie nie spojrzeć - wszędzie źle. Trzęsienia ziemi, powodzie, głód w Afryce, mordercy na  ulicach polskich miast. Owszem, to wszystko prawda. Pooglądamy sobie wiadomości i już są tematy do rozmowy. Tylko, że takie dyskusje nas niejako nakręcają i przesiąkamy takim myśleniem. Potem okazuje się, że świat jest zły, beznadziejny i najlepiej żyć według zasady "aby do grobu", bo nic nas tu dobrego nie spotka.
Jest to pewien sposób życia, owszem. Jak tu jednak nie popaść w schizofremię, gdy chcemy się na przykład cieszyć świętami?

Rozmowa z drogą dla mnie osobą uświadomiła mi pewną rzecz, a właściwie przyniosła receptę. Recepta ta jest bardzo prosta: zachwyć się. Zachwyć się, bo jest czym. Wyobraź sobie kosmitę, który przylatuje na naszą planetę. On pewnie umarłby z zachwytu. Najpierw byłby zdumiony, jak pięknie w lato zieleni się trawa. Zastanawiałby się, dlaczego wiatr tak pięknie pachnie. W jesień pewnie by się trochę przestraszył, że natura "umiera". W prawdzie jesienny las też jest piękny, ale coś jest jednak z nim nie tak - liście spadają i w ogóle. W zimę pewnie chciałby spakować manatki, wrócić na swój statek i uciekać stąd, gdzie pieprz rośnie. Bałby się, że natura umarła, a życie na Ziemi się kończy. Potrafił byś go przekonać, że na wiosnę wszystko wróci do normy? No właśnie: wiosna. Gdyby zobaczył, że natura sama budzi się do życia, a wszystko wokół zaczyna na nowo się zielenić, pomyślałby - cud. BO CUD! Często szukamy cudów w rzeczach wielkich: objawienia, uzdrowienia itp. Owszem, one są. Ale wiele więcej jest ich w rzeczach małych. Po co Bóg stworzył człowieka? Żeby podzielił jego zachwyt nad światem i razem z Nim go tworzył. Fakt - z tym tworzeniem nie zawsze nam wychodzi, ale każdego stać na zachwyt. Zaufaj Mu. Skoro, chciał, żebyś się zachwycił, to widocznie jest czym. Śmiejącymi się oczami ukochanej osoby, każdym jej słowem i gestem, które rozpoznać umiecie tylko wy. Zachwyć się niewinnym śmiechem małego dziecka, które z niesamowitą ufnością wyciąga do Ciebie rączki, bo potrzebuje opieki. Wymieniać dalej? Nie będę. Z okazji świąt życzę Ci, żebyś sama/sam potrafiła/potrafił odnaleźć powód do zachwytu i nie bał się go okazywać. Wnikaj w głębię świata. A cytując o. Kozackiego: "zachwyt otwiera drzwi do wiary, a za nimi czeka Bóg".
Wszystkiego zachwycającego!